wtorek, 2 lipca 2013

Pożegnanie.


Nikt nie ma jaj, żeby to zrobić, więc zrobię to ja.

To już koniec Dzieciaków McLuhana póki co. Fajnie, że tylu Was było, że komentowaliście, że mamy nawet jednego obserwatora, którego serdecznie pozdrawiamy! 
Bijemy brawo Pani dr Zdrodowskiej za cierpliwość w czytaniu tych wypocin, bijemy brawo Wam czytelnikom i sobie nawzajem. Brawo dla Uli, dla Witka i dla Jędrzeja (który ponoć w ogóle jest królem królów wiedzy o mediach). I brawo dla mnie (och, ale nieskromna).

Witek planuje tutaj otworzyć swój fashionelski blog, więc nie zdziwcie się jak jeszcze tu powrócimy!
BON WŁAJAŻ!

niedziela, 23 czerwca 2013

Telewizja śniadaniowa.

Taka tam recenzja naukowa, artykułu pani Olgi Dąbrowskiej-Cendrowskiej, z magazynu "Media i Społeczeństwo" (wyd. 1/2011). Tutaj link do artykułu KLIK.

Early breakfast morning show. Tak właśnie fachowo nazywa się poranne upychacze ramówki w stylu "Dzień Dobry TVN" czy "Kawa czy Herbata?". Wszystko zaczęło się w 1952 roku, kiedy NBC wyemitował po raz pierwszy program „The Today Show”. Trwał on od 7 do 9 rano i do dziś jest jednym z najdłużej nadawanych programów i zgarnia przed telewizory ok. 5 milionów widzów. Innym takim programem jest "Good Morning America" nadawane przez ABC od 1975 roku - jednak z dużo większym rozmachem. W Europie pierwsza była stacja BBC z ich programem "Breakfast Time", który pojawił się dopiero w latach 80.

Co w Polsce? Mamy trzy wiodące poranne programy. Pionierem był program "Kawa czy Herbata?", który po raz pierwszy w telewizji można było obejrzeć 31 sierpnia 1992 roku, dopiero 10 lat później dwójka stworzyła "Pytanie na Śniadanie", a trzy lata później komercyjny TVN wyskoczył ze swoim "Dzień Dobry TVN".

Temat wydaje się błahy i banalny. Co zatem autorka tekstu postanowiła w nim zamieścić?
Pani Dąbrowska-Cendrowska przytacza słowa Małgorzaty Boguni-Borowskiej (autorki tekstu "Telewizja śniadaniowa, czyli codzienność z telewizją na żywo"), która uważa, że z telewizja śniadaniowa ma trzy ważne cechy:

1. Pora. "Kawa czy Herbata" przez 10 lat miało monopol na poranne pasmo, jednak nawet po powstaniu dwóch innych programów, nadal jest jedynym, które rozpoczyna emisję o 6.30 - czyli porze kiedy to de facto ludzie pracujący na pierwszą zmianę jedzą śniadanie. Dwa pozostałe kanały rozpoczynają około godziny ósmej, co zmienia też grupę odbiorców.

2. O czym mówi się w takich programach? Jak ubrać dziecko w zimie, kiedy zmienić opony, jak zaplatać warkocze, co robi w wolnych chwilach Beata Kozidrak. Programy śniadaniowe odpowiadają na pytania dotyczące prawa, medycyny, psychologii, rozprawiają na tematy celebrytów, mody i kuchni. Czyli wszystko w pigułce.

3. Show. Programy śniadaniowe to nie tylko suche fakty, ale interaktywne spotkanie z telewidzami. Można wysłać e-maila, smsa, otagować ich na twitterze. Można ćwiczyć rano z Ewą Chodakowską, albo grać o 10 000zł.

Jednym słowem, cytując: "Już we wczesnych godzinach porannych media uruchamiają mechanizm ustanawiania agendy, czyli „ukierunkowują uwagę odbiorców na pewne wydarzenia, a inne ignorują” . Kształtowanie opinii publicznej poprzez selekcję informacji i hierarchizację newsów rozpoczyna się już o poranku."

Ważna jest też swoboda w tego typu programach. Autorka tekstu idąc za tropem Daniela Hallina, przywołuje wygląd studia. Studio programów typu "Dzień Dobry TVN" wygląda jak dobrze urządzone mieszkanie. Mamy miejsce do rozmowy, kuchnie na boku, wygodne kanapy, wszyscy piją kawkę i szeroko się uśmiechają (no może poza Pieńkowską, ale ona w ogóle jest wredna, paskudna, nic nie rozumie i zawsze się wtrąca - przyp. aut.). Ważną cechą jest też brak ścianek działowych - metafora otwartości - "Nie mamy ścianek, więc jesteśmy tacy swobodni".

Dalej czytamy o tym jak rozkłada się oglądalność powyższych programów. Otóż "Dzień Dobry TVN" skupia na sobie najwięcej oglądających, jednak są to głównie młode matki i osoby na kierowniczych stanowiskach. "Pytanie na śniadanie" oglądają najczęściej renciści i emeryci, a wynika to, jak zaznacza autorka artykułu - z faktu oglądania telewizji publicznej.

A co z treścią? Otóż pani Dąbrowska-Cendrowska postanowiła zbadać zawartość programów dwójki i TVN'u, co jest chyba najciekawszą częścią tekstu. I tak dowiadujemy się, że "Pytanie na Śniadanie" najwięcej czasu poświęca celebrytom, niewiele mniej poradom psychologicznym jednak niewiele mówi o modzie i urodzie, a konkursy odbywają się metodą audiotele. TVN stawia przede wszystkim na reklamy swoich programów, porady psychologiczne, trochę mniej celebrytów, ale za to więcej kuchni. W kwestii konkursów są zdecydowanie bardziej oryginalni - przodują konkursy kulinarne czy fotograficzne.

Szybka konkluzja - telewizje śniadaniową rządzą w porannym paśmie, są masowo oglądane, a ich luźny charakter powoduje, że można bardzo płynnie przejść z tematu śmierci Zbigniewa Religi do nowych spodni Dody czy nowej fryzury Justysi Steczkowskiej (o czym oczywiście widzowie danego programu porannej telewizji dowiadują się JAKO PIERWSI!!). Autorka obawia się jednak, że wkrótce takie programy staną się zwykłą paplaniną uśmiechniętych głów i pokazem mody gwiazd show-biznesu.

Sam tekst jest przyjemny w odbiorze, autorka podpiera się naukowymi tekstami, mamy nawet wykresy. Można się dowiedzieć paru ciekawych rzeczy. Ogólnie polecam, Ewelina Willmann

A na koniec może jakiś filmik, o na przykład taki:



Ta młoda osóbka to Luxuria Astaroth (chociaż tak naprawdę ma na imię Kamila) i znana jest tego, że świeci półnagością w teledyskach człowieka o ksywce Donatan i uznaje, że "pluje szatanowi w ryj". I właśnie takie osoby są zapraszane między problemem wyzyskiwania kobiet w pracy, a in vitro.



5730km tęsknoty.

Całkiem niedawno jeszcze na zajęciach, rozmawialiśmy o różnych, szalonych trasach wyznaczanych przez GPS w kształcie dinozaura, misia czy rybki. Nie dopisuje się jednak do tego, żadnej szerszej ideologii - ot, ciekawostka, wyznaczanie na mapie tras o szalonych kształtach. Kto by pomyślał, że coś takiego może być terapią...

Pan Mieczysław po śmierci żony długo nie mógł się otrząsnąć. To ona kupiła mu pierwszy rower, który dostał, by ruszyć zastane kości. I to przez nią jeździł coraz to więcej. Dziennie robił nawet kilkaset kilometrów, a po jej śmierci postanowił całkowicie oddać się kolarstwu.


To jest trasa pana Mieczysława po całej Polsce, dokładnie 5730km, od Koszalin po Przemyśl, które rozrysowane (ręcznie, bo w trasę pan Mieczysław udał się jeszcze przed erą GPSów), stworzyły napis "Jadzia". Pan Mieczysław spał po stodołach, u obcych ludzi, a ze sobą woził tylko kompas, mapę, dwie pary majtek i spodnie na przebranie. I z takim bagażem w 94 dni objechał nasz kraj. Trasa była podzielona na 62 etapy.

Teraz ma lat 89 i choć już nie jeździ, to wciąż jest aktywny. Bez użycia elektroniki prowadzi opasłe kroniki przedstawiające jego trasy.


W ciągu 29 lat przejechał 200 000 km, otrzymał prestiżową nagrodę Kolasa, zwiedził wszystkie najważniejsze zabytki w całej Polsce. Wszystko zaczęło się od śmierci żony i napisu na mapie.

I’m still here: back online after a year without the internet by Paul Miller. Recenzjo-esej.

Jakiś czas temu natknąłem się na artykuł Paula Millera zamieszczony na theverge.com w który opisuje on ostatni rok swojego życia. Rok który spędził bez internetu.  Bez e-maila, bez fecebooka, bez Wikipedii, bez smartfona. Miller jest redaktorem dla The Verge, pisze głównie o technologiach, a samo theverge.com, istniejące od października 2011 roku, zajmuje się technologią i mediami.

Miller postanowił opuścić internet, odciąć się całkowicie. Chciał rzuć pracę i przeprowadzić się do domu rodziców, gdzie planował czytać, pisać i ogólnie mieć mnóstwo czasu wolnego.  The Verge postanowiło jednak zapłacić mu za ten „eksperyment” i nie musiał opuszczać Nowego Jorku. Kabel został odłączony 1 maja 2012 roku.  Po 365 dniach Paul wrócił i swoje doświadczenia opisał i opublikował w internecie w artykule pt. I’m still here: back online after a year without the internet. Co uderzające artykuł rozpoczyna się słowami

I was wrong.

Miller myślał, że ten rok “poza obiegiem” przyniesie jakieś prawdy objawione, zmieni coś w jego życiu w sposób drastyczny i diametralny. Tak się nie stało. Eksperyment zapoczątkowany przez poczucie wypalenia, przeświadczenie że internet nie jest dla człowieka stanem naturalnym został zakończony, ale Paul nie doznał iluminacji. Autor nie sugeruje, że wszyscy mają taki stosunek do internetu jak on, zarzuca sobie, że w sieci spędza za dużo czasu. Z rokiem bez internetu wiąże duże nadzieje.
Z początku wszystko układa się po jego myśli, chudnie, lepiej wygląda, pisze więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Bez ciągłego rozpraszania w postaci smartfona odnalazł czas na zauważenie innych ludzi. Kontakty społeczne pozbawionego facebooka i twittera człowieka muszą być wyłącznie bezpośrednie, osobiste. Paul był szczęśliwszym człowiekiem. Aspekt techniczny bezinternetowości także mu nie przeszkadzał. Papierowe mapy są całkiem wygodne w użyciu, bilety można kupić przez telefon.

But then I felt bad, because I never wrote back.

Lecz okazało się, że rzeczywistość może być tak samo przytłaczająca z internetem jak i bez niego.  Przeczytanie książki wymaga motywacji niezależnie od mocy sygnału wi-fi, wieczorne wyjście z przyjaciółmi wymaga tyle samo odwagi co wcześniej. Pod koniec 2012 Paul przestawił się na pasywną konsumpcję i wycofanie społeczne. Siedzi sam w domu, gra w gry i nie robi nic. Odkrył na nowo magię listów. Takich prawdziwych, papierowych. Otrzymał ich wiele, lecz nie odpisał na żaden.

But without the internet, it’s certainly harder to find people.

W dobie wszechobecnych mediów społecznościowych, większość kontaktów międzyludzkich odbywa się przy pomocy internetu. Miller zwraca uwagę, że bez internetu nie może skypować ze swoją siostrzenicą, znajomym, który mieszka w Chinach kontakt jest także praktycznie niemożliwy. Jest mnóstwo rzeczywistego w wirtualnym i wirtualnego w rzeczywistym. Dwie płaszczyzny – internet i świat rzeczywisty – przenikają się. Dobrowolne życie bez internetu jest samoświadomym pozbawianiem się części rzeczywistości. Jak pisze Paul: So much ink has been spilled deriding the false concept of a "Facebook friend," but I can tell you that a "Facebook friend" is better than nothing.

But the internet isn't an individual pursuit, it's something we do with each other.

Całe gadanie o tym jak internet niszczy kontakty międzyludzkie, upośledza współczesne społeczeństwo, które offline nie jest w stanie osiągnąć niczego nie jest prawdziwe. Internet jest tylko narzędziem, które jest przez nas wykorzystywane w sposób, który wymusza wręcz takie rozumowanie. Ale to nie internet jest winny, tylko my sami. Paul wybrał się w podróż, w poszukiwaniu offline’owej tożsamości. To co znalazł nie spodobało mu się. Okazało się, że to co twierdził, internet mu zabiera, wszystkie złe rzeczy przypisywane internetowi nie są winą sieci, a Paula. Bez internetu Paul jest tym samym wypalonym, nieumotywowanym Paulem, który kiedy z sieci korzystał miał na co zrzucać winę. Teraz okazuje się, że winny jest on sam.  Z powrotem do sieci Miller nie ma wielkich nadziei na odrodzenie, wielką przemianę. Spodziewa się po sobie tych samych błedów.

But at least I’ll be connected.




Kultura w mediach - i nie chodzi o zachowanie



22.02.2010 roku ukazał się raport z badań jakie przeprowadzili Michał Danielewicz, Mirosław Filiciak, Aleksandra Gołdys, Mateusz Halawa, Paulina Jędrzejewska, Paweł Mazurek, Agata Nowotny, Agnieszka Strzemińsa, Jacek Szejda i Tomek Ratter. Ukazali do czego prowadzi połączenie dwóch ogromnych sił, młodych ludzi tętniących energią i mediów rozumianych jako nośnik kultury dominujący nad tradycyjnym (tu analogowym) postrzeganiu kultury. Na grupie kilkunastu nastolatków sprawdzali jak funkcjonują w "realu", a jak w "świecie technologi". Inspiracją dla przeprowadzonego badania miało być pytanie kim są ci młodzi, którzy za niedługo będą kierować naszym państwem.

Po ukazaniu się raportu jeden z autorów, Mirosław Filiciak, stworzył własny artykuł będący niejako manifestem pytań, apelującym o zrozumienie nowej kultury - technologii medialnej. Na stronie dwutygodnik.com umieścił tekst pod tytułem "Młodzi, media i kultura. Produkty uboczny", który od razu naprowadza nas na pierwszy wniosek jaki przytacza autor. Uznał, że w starciu między młodzieżą a wirtualną rzeczywistością powstaje produkt uboczny - kultura. Autor nie myśli o rodzącej się nowej idei. Nie wspomina o tysiącach memów, które kreują nasze myślenie (pierwsze co robisz gdy dostajesz smsa od kumpla to myśl jaki "głupi" bądź "epicki" obrazek powinieneś mu wysłać...). Pokazuje, że w momencie uczestnictwa w rzeczywistości medialnej, będąc na forach, blogach, portalach społecznościowych, stronach fanowskich, portalach literackich trafia do nas informacja. Obcujemy z kulturą obrazu, dźwięku, słowa a chłonięcie jej nie jest celem lecz właśnie produktem ubocznym.


"Sposoby korzystania z treści kultury coraz bardziej rozmijają się z działaniami odpowiadającymi za kulturę instytucji. W dorosłość wchodzi pokolenie, które nie pamięta świata przed internetem (...)". Według Filiciaka młodzi ludzie nie widzą rozgraniczenia między światem realnym a wirtualnym, światem rzeczywistszym a technologicznym. Nie widzą bo dla nich takie rozgraniczenie nie istnieje. Nie są "gadżeciarzami" lecz żyją w symbiozie z technologiami, które mają ułatwić im egzystencję. Autor zauważa, że dla tego pokolenia nic co "tradycyjne" nie jest pełnowartościowe. Tylko to co będzie potrafiło dotrzeć do obiegu wirtualnego stanie się w pełni użyteczne. Zatem teksty kultury muszą podlegać digitalizacji aby mogły być odczytane i przetwarzane. Gdy do tego dojdzie pojawią się następne problemy. "Bogactwo dostępnych w internecie treści ułatwia dotarcie do nich, ale równocześnie przekłada się na fragmentaryzację doświadczeń kulturowych" co za tym idzie autor zauważa, iż dziś młodzi wybierają sobie poszczególne elementy z kultury. Sami ściągają pliki lub proszą kogoś o pomoc. Nie czekają na to co będzie dane, lecz sięgają po to co jest im potrzebne w konkretnym momencie. Skoro mogą decydować o doświadczeniach kultury rozrywkowej mają prawo aby w internecie szukać wiedzy i zaspokojenia własnych potrzeb edukacyjnych.

Pod koniec swojego wywodu autor rozwija tę myśl porównując portale, fora dyskusyjne, platformy typu YouTube czy znany Pirate Bay do "instytucji kultury". To tam zapoznajemy się z kulturą, opiniami innych, czytamy recenzje, tworzymy je sami czy wręcz pobieramy lekcje gry na gitarze poprzez oglądanie filmików z gatunku "how to play". Autor zachęca aby zastanowić się nad nadchodzącymi zmianami. Ironizuje, że zadane pytanie przez dziennik "New York Times" o rację bytu książek w bibliotekach szkolnych nie jest bezpodstawne. Powinniśmy nadążać za nowymi technologiami i nie ignorować "wskazań barometru", jak autor w ślad za Barbarą Fatygą nazywa młodzież, ponieważ wkraczamy w zmiany klimatyczne, teraz młodzi wraz z technologią będą wyznaczać cele, wartości i kierunek rozwoju.

Młodzi, media i kultura. Produkty uboczny.

czwartek, 6 czerwca 2013

Hej gościu, niezły strzał, czyli jak ładnie śpiewać o samobójstwie

Ta cholerna konwergencja mediów nie daje mi spokoju. Gdy już zauważyłem, że różne środki przekazu się ujednolicają, powstają przysłowiowe czarne skrzynki, gdy zorientowałem się, że daną informację możemy odbierać w różny sposób, czas przyszedł na samą treść, która wędruje z jednego medium do drugiego – często pod zupełnie innym znaczeniem. A może tym samym? Kto wie…
Ale od początku. Cofnijmy się do roku 1987. Dwudziestego drugiego stycznia Robert Budd Dwyer, skarbnik stanu Pensylwania, popełnia samobójstwo na w trakcie konferencji prasowej – na oczach wielu widzów, gdy wszystkie kamery skierowane były na niego. 
Dlaczego to zrobił?

W 1980 roku w Pensylwanii odkryto, iż urzędnicy państwowi nadpłacali podatek federalny z powodu błędów wyliczeń potrąceń. Wiele firm księgowych rywalizowało o wielomilionowe umowy w celu określenia właściwego wynagrodzenia każdego pracownika. W 1986 roku Dwyer został skazany za otrzymanie łapówki od firmy z Kalifornii próbującej zdobyć kontrakt. Podczas trwania procesu i po skazaniu stale twierdził, że był niewinny i że został wrobiony.

Na znak protestu 22 stycznia 1987 r. na konferencji prasowej popełnił spektakularne samobójstwo. Wyciągnął rewolwer Magnum 357, włożył lufę do ust i na oczach dziennikarzy pociągnął za spust. (…)
William Smith, człowiek, którego zeznania doprowadziły do ​​skazania Dwyera, oświadczył, że kłamał pod przysięgą, aby złagodzić własny wyrok, wyjawiając tym samym, iż oskarżenia przeciwko Dwyerowi były fałszywe (…).[1]
UWAGA! TUTAJ CZŁOWIEK NAPRAWDĘ STRZELA SOBIE W GŁOWĘ! JEŚLI NIE CHCESZ TEGO OGLĄDAĆ TO UWIERZ NA SŁOWO I CZYTAJ DALEJ!

Jak widać, zapis z aktu publicznego samobójstwa można spokojnie znaleźć w sieci. Poza tym, wielu ludzi widziało to na żywo na konferencji prasowej lub oglądając relację w telewizji.
W 1995 roku, zespół Filter wydaje swój debiutancki album, Short Bus. Utwór otwierający płytę to Hey man, nice shot, który odnosi się do samobójstwa R. Budd Dwyera. Mimo tego, że minęło wtedy prawie 10 lat od jego śmierci, utwór wywołał spore kontrowersje. Szczególnie samo tytułowe sformułowanie jest wystarczająco niepokojące. To próba pochwalenia takiego czynu? Według muzyków, nie do końca, ale nie o to chodzi.

Interesujące jest to, jak miesza się treść oraz środek przekazu wokół jednego wydarzenia. Mamy relacje na żywo/ reportaż a po drugiej stronie muzykę/wytwór kultury. Po jednej stronie mamy samobójstwo, po drugiej rozrywkę. Nie będę się o tym specjalnie rozpisywał – zobaczcie filmik, przesłuchajcie utwór i wnioski wyciągnijcie sami.

Można podać wiele takich przykładów, jak przykład piosenka Grupy Operacyjnej o Krzysztofie Kononowiczu lub muzyczna interpretacja Cezika na temat Polaka łowiącego aligatora w Illinois. Przykład Dwyera i zespołu Filter to drastyczny ale i doskonały przykład tego, jak bardzo potrafi się zmienić treść i rola danego przekazu, mimo tego, że dotyczy praktycznie tego samego zagadnienia. Konwergencjo, po raz kolejny mnie zaskakujesz.


[1] http://pl.wikipedia.org/wiki/Budd_Dwyer

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Rzeczywistość- zbyt rozszerzona by dać sobie radę bez iPhona...

AUGMENTED REALITY - jedyna słuszna ...


Zaczynam się niepokoić. Na ostatnich zajęciach z "Mediów" zaniemówiłam - a to zły znak (chociaż może dla tego że Jędrzej grał na kompie a Witek... grał na kompie). W każdym razie do rzeczy. Na przeróżne pytania prowadzącej dotyczące Augmented Reality, a raczej tego co jest częścią nowej rzeczywistości, najczęstszą odpowiedzią jaka padała z moich ust było, nie znam... nie wiem... hę?... 
Czy to znaczy, że ja - dziecko XXI wieku - nie istnieję a przynajmniej nie w pełni skoro nie mam pojęcia, że tak naprawdę nie mam sensu otwierać katalogu IKEA i przeglądać go jak "człowiek" skoro jest iPhone, który zrobi to za mnie i jeszcze pokaże mi jak się skręca szafkę... (A co powstanie z połączenia katalogu IKEA z 2013 roku z iPhonem? to!)  Albo jakim cudem udaje mi się zdążyć na samolot skoro nie mam okularów Google, bez których normalny człowiek za raz nie będzie mógł żyć, no bo skąd się biedaczek dowie, na który terminal ma się zgłosić...!?


 Do niedawna myślałam, że człowiek przestaje istnieć kiedy nie ma go w "internetach". Teraz zaczynam się zastanawiać czy może w ogóle zacząć istnieć bez internetu. Rzeczywistość Rozszerzona, żeby nikt nie posądził mnie o jakieś czarne praktyki, to oczywiście nie jest samo zło. Nie mniej zaczyna nas otaczać i "programować" nasze życie. Dobrze jest móc spojrzeć na świat przez okulary, które pokażą nam jak szybko dojść do  wyznaczonego celu ale nie chciałabym by ktoś patrząc na mnie wiedział od razu jaką szkołę skończyłam, co lubię robić, czego nie i na tej podstawie, dotykając okularów, zdecydował czy będę jego znajomą a wydaje mi się wręcz oczywiste, że portale tak je jak Facebook czy Twitter szybko podłapią propozycję Google i jeśli nie stworzą wspólnie  "oka terminatora" to na pewno prędzej czy później wydadzą samodzielny projekt.


Rzeczywistość jednak nie rozszerzyła się tylko do okularów i nowego katalogu IKEA. To dużo rozwiązań, które otaczają nas na codzień. Wystawy muzealne, które pozwalają nam na interakcję i wiążą rzeczywistość ze światem wygenerowanym komputerowo, jak na przykład spacer tunelem, który został zrekonstruowany w programie komputerowym a następnie wyświetlony w formie wizualizacji 3D pozwalając nam na "podróż w czasie". Albo wiele innowacji technicznych jak na przykład te w dziedzinie lotnictwa. Powstał program nawigacyjny, który na podstawie zeskanowanego obrazu powierzchni, nad którą znajduje się samolot, generuje informacje dotyczącej tejże (temperatura, twardość, stan nawierzchni, wypukłości itp.). W medycynie, szkolnictwie a nawet marketingu "Rzeczywistość" stała się bardzo "Rozszerzona". Mediabordy, system CAMDASS, który działając na podczerwień pomóc ma w odnajdywaniu źródła choroby, czy najróżniejsze aplikacje dzięki, którym mamy dowiedzieć się "więcej" bez potrzeby szukania informacji w książkach czy nawet w komputerze...

Wszystko wydaje się być bardzo przemyślane tylko zastanawia mnie, skoro tak bardzo narzekamy, że nie umiemy szukać informacji to czy takie podejście do rzeczywistości nie rozleniwi nas jeszcze bardziej, czy jeszcze mocniej nie będziemy odczuwali potrzeby nieprzerwanego kontaktu z naszym małym "iPrzewodnikiem"... Miejmy nadzieje, że nie bo przecież ktoś musi podjąć trud i to wszystko wymyślić, zrealizować i oczywiście używać...


A na koniec komentarz w innej wersji językowej: enjoy!